Wspomnienia s. Olgi Fedorowicz

Imię zakonne – MATKA MARIA OLGA-ZOFIA

WARSZAWA 22 MAJA 1978r.

Urodziłam się 21 kwietnia 1908r. we wsi Wyszatyce koło Przemyśla w powiecie Przemyśl. Tam wtedy była Galicja, pod panowaniem austriackim. Tam mieszkali rodzice mojej matki. Ja się tam tylko urodziłam, a później wyjechałam więcej na Wschód, za Tarnopol, do wsi Klebanówka, powiat Zbaraż. Nasz dom był w Klebanówce i tam się wychowałam. Ojciec miał na imię Aleksander, a mama Zofia Kraińska. Z rodzeństwa było nas dziewięcioro. Jerzy, Andrzej, Włodzimierz, Tadeusz, Olga, Jan, Maria, Aleksander, Aniela. Włodzimierz zmarł jako małe dziecko, jeszcze przed moim urodzeniem, na zapalenie mózgu.

Do 1939r. całą nasz ósemka żyła. Obecnie żyje nas tylko czworo, dwóch braci i nas dwie siostry. Księżmi zostali Aleksander i Tadeusz. Aleksander już zmarł. Najstarszy brat Jerzy zginął na wojnie w 1939r. Drugi , Andrzej, w czasie wojny kąpał się w jakiejś rzece, czy strumieniu górskim, serce jego nie wytrzymało i utonął. Pewnie tam była zimna woda. Miał może ze 28 lat. Zmarła też najmłodsza siostra Aniela w 1970r. Była zamężna.

Mój ojciec był rolnikiem. Należeliśmy do parafii Jacowce, a diecezji Tarnopol. Mój ojciec miał jeden swój folwark, a drugi dzierżawił w Jacowcach. Ojciec był szlachcicem. Moja mama wychowywała dzieci, zajmowała się ogrodem. Ponieważ była wojna, więc najpierw uczyłam się w domu, a później byłam u sióstr Sercanek we Lwowie. Tam byłam 8 lat i tam zdałam maturę gimnazjalną. Po maturze zrobiłam kurs handlowy, kurs ogrodniczy, pogotowie Czerwonego Krzyża, bo chciałam wstąpić do klasztoru, a podczas tego czekania, robiłam takie kursy we Lwowie. Po tych kursach dostałam świadectwa. Ja je robiłam tak; kurs handlowy trwał rok, ogrodniczy i z Czerwonego Krzyża po kilka miesięcy.

W domu rodzinnym było nas dużo i tak żeśmy się bawili. Moi bracia np. kopali dół, robili podziemna łódź. Ja im nie pomagałam, tylko byłam świadkiem tego. Dzieci jak to dzieci czasami się pobiją, ale kto się lubi to ten się czubi. Pamiętam jak moi bracia, a trzech ich było starszych ode mnie, jak oni mnie wrzucili do pokrzyw. Prowadziliśmy zwyczajne życie. Uczyliśmy się i bawiliśmy.

Moje pragnienie wstąpienia do klasztoru było we mnie jakby trochę takie wrodzone. Dużo myślałam o życiu zakonnym. Czasem o tym wspominałam tak tylko na śmiech. Ale tak na serio pomyślałam po maturze. Najpierw ja chciałam wstąpić do ss. szarytek. A ten ksiądz, który był w naszej szkole kapelanem i spowiednikiem, on mi radził raczej wstąpić do FMM. Ponieważ razem byłam w klasie z s. Wandą Szeptycką, to już od niej coś słyszałam o Łabuniach. Ale s. Wanda niczego mi nie powiedziała. Razem z s. Wandą Szeptycką wstąpiłyśmy do Zgromadzenia, chociaż ona nie wiedziała że ja wstępuję, a ja że ona. Tylko jej siostra Zofia, czyli M. Jozafata już była w naszym Zgromadzeniu i ona znała Zgromadzenie, a ja od niej je poznałam.

Moi rodzice nie byli zadowoleni z mojej decyzji wstąpienia do klasztoru. Mój ojciec powiedział, że to jest egoizm. A mama moja chciała mieć syna misjonarza, ale córki misjonarki nie. Ale później się zgodzili.

Do klasztoru wstąpiłam w 1932r., w marcu. Po moich kursach byłam jeszcze rok z moją taką starszą babką, która potrzebowała opieki i mieszkała we Lwowie. Byłam długi czas u sióstr Sercanek i nie wstąpiłam do nich, bo one prowadzą szkoły, a ja chciałam pracować dla ubogich. Moim ideałem było pomagać tym, którzy cierpią. A Pan Bóg tak mnie złapał, że długi czas pracowałam w takich szkołach jakie prowadza siostry Sercanki.

Również razem ze mną wstąpiła Zofia Cegielska , czyli M. Zenona.

Po wstąpieniu do Zgromadzenia naturalnie, że tęskniłam do domu rodzinnego. Uważam, że to jest nieludzkim nie tęsknić w takim wypadku. W czasie postulatu robiłam to co wszystkie postulantki. Obierałyśmy ziemniaki, zbierałyśmy suche gałęzie w ogrodzie. Sadziłyśmy kartofle. We wrześniu, po obłóczynach, pojechałam do Francji, do nowicjatu razem z s. Wandą Szeptycka i s. Zofią Cegielską.

Na moich obłóczynach byli rodzice i myślę, ze najstarszy brat też i jakiś kuzyn. A ci bracia duchowni nie byli. Ten młodszy był jeszcze w domu i chyba dopiero maturę zdawał. Ja tego brata Aleksandra nigdy księdzem nie widziałam. Po moim przyjeździe w odwiedziny do Polski on był już w grobie. On zmarł chyba w 1965r. a ja do Polski powróciłam w 1966r. Jak ja odjeżdżałam do klasztoru to on zdał maturę i zapisywał się na prawo. Ten brat Aleksander, jak był księdzem to zbierał nieprzytomnych pijaków i zanosił ich na plebanię.

A do Francji to ja pojechałam zaraz na drugi czy na trzeci dzień po obłóczynach. Jeszcze moi rodzice byli w Łabuniach. Całe dwa lata byłam we Francji w nowicjacie w Châtelets. Tam byłam w refektarzu, w prasowalni, a przeszło rok byłam jako pomoc w infirmerii. Śluby pierwsze złożyłam 17.09.1934r. w Châtelets. Na tę moją uroczystość nikt z mojego domu nie przyjechał. Tam, w tym czasie M. Majella była prowincjalną i ona wszystkie te siostry Polki, które nie miały rodziny zebrała, bo ona bardzo kochała siostry Polki. Więc wszystko bardzo mile nam przygotowała. Miałyśmy specjalne zebranie z nią. I w ten sposób zastąpiła nam gości, którzy do nas nie przyjechali.

Zaraz po ślubach wyjechałam do Paryża, gdzie mnie już wyrabiali paszport i różne dokumenty potrzebne na wyjazd na misje. Tam byłam kilka tygodni. Następnie przez Marsylię, gdzie zatrzymałyśmy się tylko tydzień, a jechałam jeszcze razem z s. Zofią Cegielską i s. Heleną Kruszyńską pojechałyśmy do Chin. W Marsylii nas fotografowali i myślę, ze je posłali do naszych rodzin. Bo był taki zwyczaj, ze fotografie sióstr wyjeżdżających na misje posyłano rodzinom.

Z Marsylii statkiem pojechałyśmy do Chin i tam 21 listopada byłyśmy już w Szanghaju. W czasie podróży przez jeden dzień zatrzymałyśmy się na Cejlonie. Tam ślicznie było. Tam jest przyroda cudowna, śliczna zieloność. Zwiedziłyśmy tam trędownię, która nie zrobiła na mnie przykrego wrażenia. Oni, trędowaci, tacy chorzy byli weseli. To była nasza trędownia. Tam zobaczyłam pierwszy raz spus – spus, czyli krzesełko z dwoma patykami, które ciągnął człowiek. To chyba z angielska nazywa się ryksza, a tam spus-spus. I nas też po raz pierwszy w moim życiu wieziono tymi rykszami. Myślę, że teraz tam już nie ma takich pojazdów. Oni byli czarni i ja też wtedy po raz pierwszy widziałam takich ludzi. Oni są bardzo spokojni.

Na statku byłyśmy miesiąc i w tym czasie tylko raz zatrzymaliśmy się właśnie na Cejlonie. Razem z nami jechało jeszcze więcej sióstr naszych, które jechały na Cejlon, do Indii. Było nas razem z 10 czy 15 sióstr.

W Szanghaju wysiadłyśmy razem i tam nas rozdzielili. Tamte dwie Polki były w Generalnym Szpitalu dla Europejczyków w Szanghaju i dwa działy tam były dla Chińczyków. Ja byłam w takim czysto chińskim szpitalu przez miesiąc czy 6 miesięcy też w Szanghaju. Tam z siostrami naszymi rozmawiałam po francusku. Ten język już dobrze znałam. Już w Polsce uczyłam się francuskiego.

W szpitalu ja nie pracowałam, tylko w tym domu z którego siostry pracowały w szpitalu. Tam pomagałam w kuchni. Również zwiedzałam ten szpital, gdzie straszne wrażenie zrobiły na mnie te dzieci podrzutki. One krzyczały. Były chore. Niektóre miały takie wrzody, że to wyglądało jakby im druga głowa rosła, to było coś okropnego. To były niemowlęta. Było ich kilkadziesiąt, a krzyczały. Siostry znajdowały te dzieci podrzucone pod swoim drzwiami. Brały je, chrzciły, leczyły, ale prawie wszystkie umierały. Mało które z nich dało się wyleczyć. Znajdowano je w tak okropnym stanie. Nie wiadomo ile to biedne dziecko wycierpiało zanim je do nas przyniesiono. I w Chinach w tym czasie było takich dzieci bardzo dużo. Chińczycy mieli bardzo dużo dzieci, dlatego je wyrzucali, a zwłaszcza wyrzucali dziewczynki. Tam było dużo ludzi ubogich i oni podrzucali te dzieci, bo wiedzieli , że siostry nimi się zajmą. Obecnie cywilizowani ludzie zabijają swoje dzieci przed urodzeniem. Te dzieci są w gorszym położeniu niż tamte, bo nawet nie są ochrzczone.

W Szanghaju byłam 6 tygodni. Później pojechałyśmy na północ Chin do Tientsin’u. tam znowu pojechałyśmy we trójkę tzn. s. Kruszyńska, s. Cegielska i ja. Myśmy razem były w Szanghaju, tylko w oddzielnych domach. Więc miałyśmy się zatrzymać w Tientsinie, bo statek szedł do Tientsin’u. jak jechałam z Marsylii do Szanghaju cały miesiąc, to ani razu nie chorowałam na morską chorobę. Ale jak jechałam z Szanghaju do Tientsin’u to strasznie chorowałam na morska chorobę.. to był mały statek, huśtał się. Bardzo nieprzyjemnie było tam w nocy, bo Chińczycy krzyczeli. Chińczycy mają taki zwyczaj, żeby np. dodać sobie siły, to tak głośno krzyczą aaa aaa i w tym czasie np. podnoszą ciężary. Z krzykiem razem jest im lżej. A na mnie to takie wywarło wrażenie, że jakby za chwile miało być powstanie. Tam się trochę bałam.

Więc do Tientsin’u dojechałyśmy statkiem. Z powodu wyżej wspomnianej szkarlatyny, nie zatrzymałyśmy się tam, tylko pociągiem pojechałyśmy do Pekinu. Tam był duży dom i pensjonat. Tam byłam kilka tygodni lub miesięcy. Zastępowałam w Pekinie s. Tarsycję, która zajmowała się pensjonarkami, a w tym czasie pojechała do Polski. Więc ja się zajmowałam tymi dziewczynkami, spałam u nich. Ten pensjonat był międzynarodowy. Były tam Chinki, Francuzki, Angielki, Belgijki i różne. Tak na oko tych dziewcząt było z 50.Dokładnej liczby nie pamiętam. Były ona w wieku od 7 do 18 lat. Prowadziłyśmy tam szkołę podstawową i gimnazjum, do której uczęszczały nie tylko dziewczęta wychowujące się u nas, ale i dziewczęta z zewnątrz. Tam już nie pamiętam, czy byłyśmy wszystkie trzy, czy też s. Cegielska była gdzie indziej. Myślę, że s. Agatona będzie o tym lepiej pamiętać.

W Pekinie byłam do początku stycznia 1935r. Następnie wyjechałam do Harbinu. Tam, przed moim przyjazdem była powódź okropna. Wskutek tego tam było dużo chorób, a szczególnie tyfusu. Również dużo też w tym czasie zmarło naszych sióstr, a między nimi jedna z naszych Polek – s. Aniela Dobra, która przyjechała przed nami i w kilka miesięcy po swoim tam przyjeździe zmarła. Ona była i zmarła w . Tai-Yuan-Fu Jak ja przyjechałam do Chin to właśnie w Harbinie zdaje mi się zmarły 3 siostry na tyfus. Miedzy nimi była jedna Polka. Nazywała się Mirosława. To był tyfus plamisty i myśmy tam pojechały. Ale nas wtenczas szczepili przeciw tyfusowi. Prawdopodobnie tamte siostry nie były szczepione, bo jeszcze w tym czasie takich szczepień nie było. Jak myśmy tam pojechały to dopiero wynaleziono szczepionkę przeciwko tyfusowi. Bardzo dużo wtedy sióstr zmarło. W Chinach z początku i przez cały czas nigdy nie byłam głodna. Dopiero pod koniec mojego tam pobytu byłyśmy głodne.

Później pojechałam do Harbinu. Tam miałyśmy sierociniec, który nazywał się po francusku „Ruski sierociniec”. Tam było ponad 200 rosyjskich dziewczynek, w wieku od 0 do 18 lat. Kiedyś siostry sprzątały i postawiły pulpity, czyli ławki szkolne aby sprzątać, postawiły je na dwór, to później znalazły w nich niemowlę, które się wychowało w naszym sierocińcu. To było rosyjskie niemowlę.

W Harbinie było nas tam bardzo dużo sióstr Polek. W ogóle w samum Harbinie było dużo Rosjan i Polaków. Tam był też kościół katolicki dla Polaków, gdzie byli polscy księża. Ten kościół nazywano kościołem polskim. Były tam też czarne siostry Urszulanki, Polki. One miały szkołę dla płatnych, a myśmy miały sierociniec dla ubogich. A ojcowie Marianie mieli szkołę dla chłopców. Ojcowie Marianie nas obsługiwali, oni byli wschodniego obrządku. Biskupem naszym był Abrantowicz, Archimandryta Abig. Przy nim złożyłam tam moje wieczne śluby. To było w 1937r. zdaje mis się, że je składałam razem z s. Zofią Cegielską. To było 17 września.

Tam w Harbinie byłam bieliźniarką i zajmowałam się bielizna tych dzieci. Razem z nimi cerowałam ich bieliznę. Więc byłam bieliźniarką dzieci, miałam u nich dyżury i spałam razem z nimi. Cały dzień i noc byłam z nimi, tak jak z dziećmi jest się w rodzinie. Tam tak pracowałam 5 lat, czyli do 1939r.

W 1940r. do Pekinu przyszli Japończycy. W Harbinie również byli i Chińczycy. Co się działo wtedy na zewnątrz klasztoru to nie mogę mówić, bo ja tego nie wiem. Ja na zewnątrz nie wychodziłam. Miałam dosyć pracy przy dzieciach. Ja dla tych dzieci nowych rzeczy nie szyłam. Cerowałam ich odzież i bieliznę, a szyłam dla nich najwyżej sienniki. Dzieci te miały jakiś krewnych, np. ciotki, które im odzież i bieliznę dawały już uszytą. Myśmy też dostawały gotową odzież. Np. nasze siostry z Pekinu nam przysyłały różne rzeczy.

Miałyśmy dużo darów dla tych sierot. Pożywienie tam było tak dla dzieci jak i dla nas bardzo skromne, ale nie głodowałyśmy. Z prowincji nam pomagali. Tam były dwie czy trzy wielkie szkoły. Również z Rzymu dostawałyśmy pomoc. To było jakieś takie dzieło bardzo polecane przez papieża, zdaje mi się, że Piusa XII. Ono miało na celu wspomaganie dzieci, a może to dzieło było jeszcze polecane przez Piusa XI, to tego dobrze nie pamiętam. Nas było tak od 15 do 20 sióstr. Na taki sierociniec było nas trochę za mało. Miałyśmy wiec kilka takich starszych dziewcząt, które nam pomagały. Między dziewczętami była taka Polka dziewczynka, miała na imię Czesia. Myślę, że ona już się urodziła w Chinach. Nie pamiętam jej nazwiska. Ona wstąpiła do naszego Zgromadzenia. Imię zakonne brzmiało Jowilla.

Tam też w Harbinie była siostra Luba, która teraz jest w Paryżu. Była siostra Klara, która też jest w Paryżu. Była Ewa, teraz jest w San Remo. Nazywa się teraz Stefania….. Również była siostra s. Wivaldo. Jej rodzona siostra jeszcze żyje w Macao. S. Wivalda zmarła w Macao. Ona tam w Harbinie była jakby dyrektorką tego sierocińca. Doskonale znała język rosyjski. Tam, w tym sierocińcu wszystko było po rosyjsku. S. Wivaldo wstąpiła w Rosji. Ona uczyła w szkole starsze dziewczynki, świetnie haftowała. Uczyła też haftu. Ona była taką przewodniczącą naszego sierocińca.

Ja też rozmawiałam z dziećmi po rosyjsku, bo tam wszystko było po rosyjsku. Ja nie znałam tego języka, ale nas tam uczyła rosyjskiego Polka zwana Natali. Ona właściwie z pochodzenia była Austriaczką, żyła w Rosji, ale była tak na pół Polką o dobrze mówiła po polsku. Nazwiska jej nie znam. Choć była pochodzenia austriackiego, ale była poddaną rosyjską. Była ona z naszymi siostrami gdzieś w Kijowie, Odessie czy innym domu. A ta s. Jowilla to chyba tylko chodziła do naszej szkoły jako starsza dziewczynka. Ona nie była naszą wychowanką. Mieszkała u swoich rodziców- myślę. Więc w Harbinie byłam od 1934 do 1939r. czyli pięć lat.

Z Harbinu przyjechałam do Tientsinu. To jest wielkie miasto handlowe, przemysłowe, położone niedaleko Pekinu. Tam nasze siostry prowadziły przedszkole, szkołę powszechną i gimnazjum. Tam, ta cała szkoła była w języku angielskim. W Tientsinie byłam furtianką, ekonomką, asystentką, tak trochę byłam jedno po drugim.

I gdy w 1943 czy w 194r. Japończycy skoncentrowali, czyli wywieźli do obozu wszystkie zakonnice, które były w wojnie z Japonią, czyli Amerykanki, Angielki, Belgijki, Holenderki i tak samo takiego pochodzenia uczennice. Zabrano ich do obozu chyba więcej jak połowę. U nas sióstr też bardzo mało pozostało. Było uczennic 300 uczennic, a po zabraniu ich do obozu pozostało ich tylko z 50. Nas sióstr było tak od 30 do 40. A po zabraniu pozostało mniej więcej z 18. Chyba pozostało nas mniej niż połowę. Pozostały 2 Francuzki, dwie Niemki, Chinki, 2 Włoszki, może jedna Irlandka. Japończycy nic specjalnie złego nam nie robili.

Jak Japończycy byli w Tientsinie, to raz szłam z s. Niemką. Wtedy były po drodze takie punkty, gdzie trzeba było pokazywać swoje papiery. Sprawdzano kim kto jest. Pilnowano porządku, bo nie chciano szpiegów. Więc gdy ja tak szłam z tą Niemką, Japończycy tak popatrzyli na paszporty nasze i na nas ze zdziwieniem, że Polka idzie zgodnie z Niemką. I nie mogli uwierzyć swoim oczom, że mają w swoim ręku paszport niemiecki i polski sióstr idących razem w przyjaźni. A w tym czasie była wojna między Niemcami a Polską. Patrząc tak na nas zapytali i czy obie razem się nie bijecie. Odpowiedziałyśmy z uśmiechem. Nie my się nie bijemy, bo my jesteśmy siostrami. Ale oni tego nie mogli zrozumieć. To był z naszej strony dla nich dobry przykład i świadectwo chrześcijańskie.

W Tientsinie byłam do 1948r. to znaczy ponad 8 lat. Tamtejsza szkoła sióstr była płatna. Ja bezpośrednio nie pracowałam przy dziewczynkach. Ale jako ekonomka zbierałam pieniądze. Tam uczęszczały dzieci bogatych rodziców. Również w niech było dużo dziewcząt chińskich. Za czasów Japończyków dużo dzieci odpadło od szkoły. Może one w tym czasie bały się chodzić do szkoły.

Między dziewczętami za które rodzice płacili, również były dziewczęta za które nikt nie płacił. Pobierały naukę za darmo.

W czasie wojny i okupacji niemieckiej w Polsce, z początku tam nic nie wiedziałam co się dzieje w Polsce. Nie miałyśmy żadnych wiadomości. Nawet od razu nie wiedziałam że mój brat zginął w czasie wojny w 1939r. on był żonaty i miał dwoje dzieci. Nie wiem w jakiej miejscowości on zginął. On niósł jakiegoś rannego żołnierza, swego towarzysza na plecach i go zobaczyli i zastrzelili. Po swojej śmierci dostał odznaczenie Virtuti Militari , które otrzymał jego syn.

Już przed moim wyjazdem z Harbinu już zbierano wszystkie paszporty, które odnawiała polska ambasada. Już się czuło że coś się w świecie dzieje. O tym że wybuchła wojna to myśmy wiedziały, tylko z początku wiadomości o niej nie miałyśmy.

A później stopniowo przez Czerwony Krzyż zaczęły te wiadomości do nas dochodzić. Później mój brat ksiądz był na Syberii i od niego otrzymałam kartkę. Może tak 3 czy 4 razy pisał do mnie z tych lasów syberyjskich. To był ks. Tadeusz. Jan też był na Syberii, którą całą przeszedł. Następnie był w Azji, Libanie i Pan Bóg wie gdzie jeszcze. Następnie był we Francji, gdzie była jeszcze wojna i tam się bili jeszcze. Obydwaj byli na Syberii. Jeden powrócił z Polskim Wojskiem, które tam się formowało. Jan pojechał z Armią Andersa, ale oni od razu nie pojechali do Anglii. Oni byli także w Pakistanie, w Izraelu. Dopiero po skończonej wojnie pojechali do Anglii.

W czasie wojny polsko- niemieckiej modliłam się za Polskę i to bardzo.

Tientsin – ta nazwa znaczy niebo. Bóg jest Tien-czu.. ja się nauczyłam języka chińskiego. Ale to jest bardzo trudny język. Oni mają 5 różnych tonów. Więc ten sam wyraz co innego znaczy na każdym tonie. Np. „ma” i zależy na jakim tonie jest „ma” wymówione to wtedy to słowo znaczy – matka, koń, może być przekleństwo na kogoś. A ja tych tonów nie rozróżniam

Chińczycy mają uszy bardzo wrażliwe na tony. Nasze dzieci europejskie uczą się bardzo łatwo języka chińskiego, ale starszym osobom jest bardzo trudno go poznać. Ja już po chińsku potrafiłam się porozmawiać z naszymi siostrami, a także potrafiłam coś kupić i jakieś sprawy pozałatwiać. Francuskiego języka i angielskiego uczyłam się już w Polsce. Na misjach nauczyłam się języka rosyjskiego, chińskiego i w języku angielskim nabrałam większej wprawy, bo w Tien- sin’ie miałyśmy szkołę angielską. Obecnie znam język polski, francuski, rosyjski- obecnie słabo, bo już dużo zapomniałam. Angielski i włoski tak trochę.

W 1948r. z Tien-sin pojechałam do Pekinu. Tam byłam przełożoną delegowaną w ciągu siedemnastu lat. Od 1948 do 1966r. i jeszcze tam nią jestem, bo nikt mnie nie zastąpił. W Pekinie prowadziłyśmy szkołę chińską, w której było z 800 dzieci, od przedszkola aż do matury. Czyli w szkole było 12 klas. I tam w przedszkolu uczyła siostra Polka – s. Luba, która jest w Paryżu. Ona doskonale umiała mówić po chińsku. Ona też uczyła katechizmu w języku chińskim w szkole chińskiej. Ja w tej naszej szkole raczej nie uczyłam, ale czasem, gdy któraś z sióstr była nieobecna to ja ją zastępowałam.

W szkole naszej w Pekinie uczyły tylko same nasze siostry. Nauczycieli świeckich nie było. Dzięki temu mogłyśmy w Chinach pozostać aż tak długo. Bo gdyby był świecki personel. To on by musiał od nas się odłączyć. Myśmy tam miały dwie szkoły chińską i angielską. Szkoła chińska od razu od nas się odłączyła z nastaniem Rewolucji Kulturalnej. To tylko 800 dzieci było w szkole chińskiej, a w angielskiej może z 250. Te wszystkie dzieci były dziećmi przychodnymi. A dzieci mieszkających u nas było bardzo mało np. od 20 do 30. A reszta dzieci to dzieci z miasta, które do naszej szkoły przychodziły i w niej się uczyły. Najpierw w tym domu była szkoła francuska, angielska i chińska. A jak ja przyjechałam, to francuska szkoła przestała istnieć, bo już wszyscy Francuzi wyjechali.

W 1948r. już tam zaczynała się zmiana ustroju. W Chinach myśmy miały 66 domów. I najdłużej tam pozostał, czyli istniał nasz dom w Pekinie. Na początku nas sióstr tam było 50, a pod koniec tylko coś 26. W tym 17 czy 18 Chinek i nas 8 cudzoziemek. Te siostry Chinki to były siostry regularne. U nas nie było sióstr oblatek. One były w Tajenfu i tam one pozostały. Więc myśmy w Pekinie były do sierpnia 1966r. w 1962r. dla cudzoziemców to nie, ale dla Chińczyków było dosyć głodno. Myśmy tam miały dzieci z ambasad, które chodziły do naszej szkoły i płaciły. Jak myśmy odjeżdżały to miałyśmy jeszcze z 170 dzieci z ambasad.

Dzieci azjatyckie są bardzo zdolne do muzyki i do malarstwa. W naszej szkole była specjalna klasa dla tych dzieci, które miały wybitne zdolności do malarstwa i tam było bardzo dużo farb do malowania.

W ostatnich dniach naszego pobytu w Pekinie, w czasie Rewolucji Kulturalnej pilnowano nas w dzień i w nocy przez 4 dni i noce. Siostry, które spały w sypialni pooddzielane firankami, to przy każdej z nich stały po 2 lub 3 osoby. Ja byłam oddzielnie w jakiejś klasie. Ciągle zadawano nam pytania. Robiono nam sąd ludowy…

Następnie wieczorem wyjechałyśmy pociągiem z Pekinu.

W naszej szkole były dzieci z licznych ambasad jak np. z francuskiej, japońskiej, z Pakistanu, Indii, Nepalu, Afganistanu, z Libanu, z Egiptu. Więc były dzieci z 30 narodowości. To było lato, wakacje, ale w czasie wakacji myśmy miały tzw. „szkołę letnią”, tzn. że dzieci słabe w klasie przychodziły do szkoły w porze letniej, a dzieci, które chciały uczyć się muzyki, malarstwa czy jakiejś innej specjalności również przychodziły we środę.

Rodzice wszystkich dzieci, które do nas uczęszczały bardzo nas lubili. Jedna pani, Angielka przyszła nam dziękować i powiedziała „a czy siostry takiej szkoły nie mogłyby otworzyć w Anglii. I ta pani prosiła nas, które myśmy tak źle mówiły po angielsku. Myśmy przecież nie miały innych zainteresowań jak tylko te dzieci i każde z nich było otoczone specjalną opieką. Więc te dzieci robiły w nauce ogromne postępy.

Ale katechizmu nie uczyłyśmy w naszej szkole. Ale uczyłyśmy etyki. I w tej etyce, na pierwszej lekcji w małych klasach było o szacunku do rodziców, o miłości do nich. To było naprawdę cudowne. Te dzieci, np. z Afryki, a miałyśmy dzieci z kilku krajów afrykańskich, wcale nie szanowały matki. Biły swoje matki. Taki chłopczyk 7 lub 8 lat to już był matkę i ona nie mogła już sobie z nim rady dać. A po kilku miesiącach przyszła taka matka i mówiła ‘co wyście zrobiły z moim dzieckiem? On teraz jest taki potulny, grzeczny, uprzejmy i dla mnie uczynny”. A gdy już niektórzy wyjechali do swoich krajów, to jeszcze rodzice tych dzieci pisali listy do nas z podziękowaniem, że nigdy o nas nie zapomną, że dzieci tak bardzo dużo u nas skorzystały. Naprawdę to było wspaniałe.

Nasza szkoła to była rodzina jedna. Między dziećmi też były dzieci z Pakistanu i z Indii i w tym czasie te kraje prowadziły ze sobą wojnę. Więc dzieci, a szczególnie chłopcy też musieli się bić, bo oni wiedzieli, że starsi z ich kraju też się biją. A nasze siostry tłumaczyły im; nie! Wy się nie bijcie, wy jesteście braćmi dla siebie. I oni musieli sobie podać rękę i później bawili się razem i była jedna rodzina. Ja myślę, że z naszej strony to było wielkie apostolstwo pokoju.

Np. była taka dziewczynka z Indonezji, która bardzo ślicznie śpiewała i była inna z Holandii, która tak samo ślicznie śpiewała. I myśmy chciały aby one razem śpiewały. Jak one były w szkole to śpiewały razem. A gdy był występ dla rodziców to one już nie mogły razem śpiewać, bo przez to one mogły rodzicom zrobić przykrość. Bo Holandia kolonizowała Indonezję, a Indonezja wtenczas się wyzwalała. A myśmy nawet tego nie wymagały aby razem na występach dla rodziców one razem śpiewały. Nie można od dzieci za wiele wymagać. Już sama rzecz, żeśmy chciały, aby one śpiewały razem, to już to im daje do poznania, że my jesteśmy wielką rodziną ludzką.

W naszej szkole był taki bardzo wielki nastrój rodzinny. W tym czasie jak ja byłam w Chinach, jeszcze nie było u nas takiego zwyczaju, aby wychodzić do rodzin. Ale jak jeszcze byłam w Harbinie to z inną siostrą do takiego przytułku gdzie byli umierający. Już nie pamiętam, czy to byli tacy, którzy już umierali z głodu, czy to byli skazani na coś, ale to byli tacy, którzy już swoje ostatnie chwile przeżywali na tej ziemi. I ta siostra im tłumaczyła religię i chrzciła ich. To było straszne, owszone, biedne, to byli Chińczycy.

A w Tien-sinie, w Pekinie to myśmy były w tej szkole, to już było za czasów nowych rządów, to myśmy w Pekinie w ogóle jak najmniej wychodziły. Myśmy chciały cicho siedzieć, nie zwracać uwagi na nas, nie rozmawiać o polityce z rodzicami naszych dzieci ani z nikim innym. I jak do nas przyjeżdżali różni ludzie jak z Francji, z Polski to myśmy nigdy z nimi o polityce nie rozmawiały i dlatego tak długo mogłyśmy tam pozostać. I w ogóle tak myśmy milczały. Z dziećmi w szkole rozmawiały, a tak z ludźmi jak najmniej żeśmy mówiły. Dziennikarze do nas przyjeżdżali, ale myśmy się zawsze od nich wymówiły.

W czasie mojego pobytu w Chinach gdzieś tam w Szanghaju kogoś ochrzciłam i być może w Harbinie też. Dawniej to była taka mania chrzczenia. Teraz Kościół pozwala myśleć, że te dzieci idą do nieba bez chrztu. Pan Jezus też to dziecko odkupił jak i każde inne. Dawniej to tak się chrzciło na prawo i lewo aby policzyć ile się ochrzciło. Ja nie chcę sądzić, ale trochę tak było. W Chinach to myśmy bardzo dużo chrzciły, bo te dzieci, które Chińczycy podrzucali nam pod drzwi były już takie słabe, że myśmy je chrzciły a one umierały. Bardzo mało z nich się wychowało. Ja też tam ochrzciłam jedno czy dwoje dzieci, bo ja się bałam chrzcić z obawy aby nie wymówić źle słowa chrztu, że nie wymówię tych słów jednocześnie z polaniem wodą. Ochrzcić kogoś to jest emocjonujące. A takie były, które do tego były przyzwyczajone, bo one to często robiły, więc te siostry najwięcej chrzciły.

A z tą szkołą w Pekinie to naprawdę tam to było piękne dzieło. Nawet matki i rodzice tych dzieci przychodziły do nas na lekcje francuskiego i angielskiego i siostry ich uczyły. Ponieważ siostry wszystkiego same uczyły od przedszkola do matury, a także muzyki i malarstwa, dlatego myśmy się tam tak długo utrzymały. Gdybyśmy miały także i personel świecki to my byśmy na pewno prędzej musiały opuścić Pekin. Dzieci chińskie chodziły do naszej szkoły chyba do 1951r. czy 1952r. Później oznajmili nam czyli przysłali taki wielki afisz, który miałyśmy zawiesić, gdzie było napisane, że chiński dzieci są obowiązkowo zmuszone chodzić do chińskiej szkoły. One najpierw musiały nas oskarżać na ogólnych zebraniach. Dzieci nas nie oskarżały. Jedynym oskarżeniem było to , że jedna z pensjonarek powiedziała; „siostry zmuszały nas do jedzenia”.

A na tłumaczenie dzieciom, że ludzie pochodzą od małpy, jedna z dziewczynek wstała i powiedziała; ”może twój pradziadek był małpą, bo mój nie”. Ta dziewczynka była na pół Chinką i na pół Rosjanką.

Te zebrania robili studenci z uniwersytetu pekińskiego.

Dzieci uczące się w naszej szkole były różnego wyznania jak protestanckie, pogańskie czy katolickie. Z naszymi siostrami chińskimi też robiono takie zebrania. Ja, jako Polka z komunistycznym paszportem też chodziłam na nie. Myśmy, cudzoziemki wyjechały z Pekinu w habitach, a chińskim siostrom, które zostały w swojej ojczyźnie, kazano zdjąć habity.

Ale ta nasza szkoła w Pekinie, to była naprawdę piękna szkoła. Myśmy w niej przygotowywały jakby do matury do Cambridge, czyli taka matura przygotowująca do angielskiego uniwersytetu w Cambridge. Myśmy dostawały pytania egzaminacyjne z Cambridge z Anglii, poprzez tych rodziców angielskich, którzy mieli dzieci w naszej szkole. Myśmy pilnowały tych egzaminów. Dzieci odpowiedzi swoje dawały pisemnie i myśmy te odpowiedzi w największym porządku, w zaklejonych kopertach też przez rodziców odsyłały do Anglii. A z Anglii przysyłali nam dyplomy tej matury.

Przed tym były takie szkoły angielskie, myślę, że one były protestanckie, do których nasze dzieci chodziły zdawać swe egzaminy. A jak później te szkoły były zamknięte, więc wtedy myśmy w powyższy sposób załatwiały te dyplomy. Ale tych dzieci nie było dużo. Np. jedna Angielka, dwoje z Indii, z Nepalu był jeden bardzo dobry uczeń.

Co do chłopców, to z początku miałyśmy ich tylko do 9 lat. A później, jak już nie było żadnej szkoły dla chłopców, a to były dzieci z rodzin ambasadorskich, bardzo dobre te dzieci były, więc myśmy tych chłopców przyjęły i oni się u nas przygotowywali do matury. Po naszym wyjeździe jeszcze te dzieci z naszej szkoły pisały do nas do Hong-Kongu i myśmy też niektóre z nich tam widziały. A i teraz one, czyli niektóre z nich pisują listy do tych sióstr, które je uczyły w szkole pekińskiej.

Wtedy z Pekinu wyjechało nas 8 sióstr. Każda z nas była z innej narodowości. Była między nami jedna Kanadyjka, Szwajcarka, Włoszka, Greczynka, Francuzka, Irlandka i ja Polka i jeszcze jakaś siostra, ach to była Szkotka.

W Hong-Kongu byłyśmy tylko kilka dni, bo tam nam, u naszych sióstr było ciasno, więc wyjechałyśmy do Macao. I tam w Hong-Kongu umarła jedna z nas, pekińskich sióstr, Irlandka, która była najzdrowsza pośród nas. Ona była tęga. Bardzo ją zmęczyły te ostatnie przeżycia i przygody i zmarła. Już przed Hong-Kongiem jej się słabo zrobiło i nas dwie siostry – myśmy ją podtrzymywały i tak z wielką trudnością doszłyśmy do granicy. A granicą jest tam taki duży tunel, czy to jest most mający 20 metrów i na początku tego mostu ta siostra upadła.

Wtenczas jeszcze ci z chińskiej strony wzięli taczki pociągowe, czyli wózek i tak ją przewieziono do Hong-Kongu, gdzie zabrano ją do szpitala. Razem z nią pojechała nasza s. Prowincjalna. Myśmy się bardzo niepokoiły o siostrę Prowincjalna, bo to była już starsza siostra, słaba i chora. Ale tak się stało, że siostra Prowincjalna przeżyła, a siostra Irlandka zmarła w nocy. Mogła mieć z 60 lat. Siostra Prowincjalna, chociaż o wiele starsza przetrzymała wszystko. Przy zmarłej w czasie jej pobytu w szpitalu była s. Prowincjalna z Hong-Kongu. Ona zatelefonowała do nas ze szpitala, że chora bardzo źle się czuje i prosiła, abyśmy szybko do niej przyszły. Ale niestety, gdyśmy przyszły, siostra Irlandka już nie żyła.

W Macao byłyśmy z miesiąc i wyjechałyśmy do Paryża samolotem. Pojechało nas tam tylko sześć, bo jedna zmarła a s. Prowincjalna z Macao pojechała od razu do Kanady, bo ona była Kanadyjką i już nie miała sił aby dalej z nami podróżować. Myśmy pojechały do Paryża dlatego, bo w tym czasie tam była Matka Generalna.

Następnie pojechałyśmy do Rzymu razem z Matką Generalną. Do Paryża pojechałyśmy we wrześniu, tam byłyśmy z miesiąc i w połowie października przyjechałyśmy do Rzymu. Wtedy były imieniny poprzedniej przełożonej generalnej – Matki Małgorzaty. I od tego czas jestem w Rzymie.

Najpierw pracowałam w Archiwum, gdzie pomagałam przez kilka lat. Później zostałam furtianką, gdzie czuję się o wiele lepiej niż w Archiwum. W Archiwum pracowałam do 1971r. z samego tylko początku mojego pobytu w Rzymie, najpierw tam byłam tylko jako przyjezdna. Najwyżej pisałam coś na maszynie dla kogoś. Do Archiwum poszłam w 1968r. tam robiłam spis przełożonych domów Zgromadzenia. Spis domów, kiedy one zostały założone, zlikwidowane, czy istnieją.

Obecnie w domu Rzymskim są trzy wspólnoty. Jedna duża wspólnota licząca 80 sióstr, razem z tymi, którzy stale tam przyjeżdżają dochodzi do 100 osób. Jest druga wspólnota M. Generalnej, do której należy rada generalna, sekretarka i ekonomka. To jest wspólnota św. Michała.

I jest trzecia wspólnota, która nazywa się Pax Christi. W tej wspólnocie było nas 20 i co roku liczba sióstr się zmienia. Bo jak mamy siostry studiujące to liczba nasza jest większa, gdy ich nie ma to ilość sióstr się zmniejsza. Obecnie nas jest 11 sióstr. A mieszkamy w tym samym dawnym naszym domu. To jest duży dom. W nim jeszcze mieszkają dwa inne zgromadzenia; Siostry Serafitki i Siostry Notre Dame de Mission. Myśmy im część naszego domu wynajęły. Obecnie jestem furtianką dla Domu Generalnego. Te wszystkie wspólnoty pracują dla tego domu. Ja pracuję przy tej dużej furcie , gdzie dużo ludzi przychodzi. W Rzymie mamy dużo sióstr, które studiują, np. mamy ich 15 z Indii. One studiują na Regina Mundi.

Tam studiują szczególnie teologię. Studia trwają 3 czy 4 lata. Niektóre z sióstr przyjeżdżają tylko na 1 rok studiów. To się nazywa taki kurs dopełniający. Po ukończeniu „Regina Mundi” to te siostry powracają do kraju swojego lub na misje. Ale czy na Regina Mundi robią magisterium czy nie, to tego nie wiem.

Również są specjalne studia dla tych sióstr, które wybierają się na misje do Arabów. Nazywa się studia arabskie.

Z Rzymu często wyjeżdżałyśmy na takie wycieczki i zwiedzamy Asyż, Fonte Colombo itp. Dawniej nie było takich wycieczek. One się dopiero odbywają teraz. Dawniej zwiedzało się tylko 4 Bazyliki i koniec. A ja przed wyjazdem na misje nie byłam w Rzymie. Do Rzymu po raz pierwszy pojechałam po powrocie z misji.

Pierwszy raz w odwiedziny do Polski przyjechałam w jesieni 1967r. jako wizytatorka M. Generalnej. Ja już w Polsce byłam 3 czy 4 razy. Za pierwszym razem tylko 5 dni byłam w rodzinie. Ja do rodziny teraz jeżdżę tylko na 2 tygodnie. A jak przyjeżdżam jako tłumacz to jestem tu dłużej, bo jeżdżę z Asystentkami plus odwiedziny w rodzinie.


Archiwum Sióstr Franciszkanek Misjonarek Maryi
Ul. Racławicka 14, Warszawa