Wspomnienie o ojcu

Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi” /Mt 5,6/

Mój ojciec, Aleksander Fedorowicz (4 IX 1875 – 27 I 1951), był człowiekiem wierzącym i praktykującym, spotykał Boga w kościele, w pięknie przyrody, w gwiaździstym niebie…. Zachwycał się artykułem wiary; „Wierzę w świętych obcowanie”. Przy łóżku miał kilka książeczek do modlitwy, między innymi taką, którą dostał od swojej Matki gdy był małym dzieckiem, na której Babcia napisała; „Kochanemu synkowi, ażeby bardzo kochał Pana Boga”.

Wiemy, że w XIX wieku, pod wpływem jansenizmu, chrześcijanie rzadko przystępowali do sakramentów świętych. Myślę, że Ojciec wyrósł w tym duchu, ale był szczerze pobożny, zawsze chodził z nami do kościoła.

W starszym wieku, korzystając z odnowy w Kościele pod tym względem, przystępował często do sakramentów.

Ojciec był rolnikiem, kochał ziemię i wszystko co na niej żyje; rośliny, zwierzęta, ptaki, a zwłaszcza ludzi. Kochał wszystkich i wszyscy go kochali. Ludzie z naszej wioski (Klebanówka, powiat Zbaraż) dwukrotnie wybrali go na wójta. Będą nim godził skłócone małżeństwa, doprowadzał do pojednania wrogo do siebie nastawionych ludzi.

Jaka była metoda wychowywania nas? Zostawiał nam wielką swobodę, co wyrabiało w nas poczucie osobistej odpowiedzialności, a formował nas zwłaszcza swoim przykładem życia i obecnością wśród nas. Był bezpośredni, otwarty, łatwego kontaktu, uczynny, zapominał o sobie, by drugim było dobrze. Ale w sprawach istotnych jak prawdomówność, uczciwość, posłuszeństwo i punktualność był wymagający.

Gdy byliśmy mali, bawił się z nami, biegał dookoła stołu, bawił się w chowanego, torował nam drogę w śniegu… gdy podrośliśmy brał nas ze sobą w pole, zwracał naszą uwagę na piękne widoki, na dalekie horyzonty, rozwijał w nas zamiłowanie do tego, co piękne, wielkie i szlachetne, dla naszego Kraju.

Ojciec był dobrym sportowcem i zachęcał nas do sportów wszelkiego rodzaju- tańczył wyśmienicie i z okazji uroczystości rodzinnych z werwą prowadził staropolskie tańce.

Rano zawsze wstawał wcześnie. Chcąc abyśmy się też przyzwyczaili do tego trybu życia, obiecał nagrodę temu z dzieci, które pierwsze go zbudzi, ale nigdy się nie udało nam wstać przed nim.

Ma się rozumieć, że w grupie ośmiorga dzieci często bywały mniejsze lub większe choroby, skaleczenia. Tato był wyśmienitym rodzinnym lekarze; odnawiał opatrunki na ropiejącym kręgosłupie Drusia, który w roku 1914 spadł z budującego się dachu i długie lata chorował, stawiał bańki w razi potrzeby, pędzlował gardła gliceryno-jodyną, robił wysychające okłady, bandażował pokaleczone ręce i nogi, wyciągał drzazgi z rak i nóg, muszki z oczu.

Co jednak był najbardziej godne podziwu, to niezachwiana zgoda pomiędzy Rodzicami, mimo, że mieli odmienne charaktery, tak jak ogień różni się od wody. Nie pamiętam najmniejszego nieporozumienia między nimi, choć czasem to nie musiało być łatwe. Mama była świętą osobą, mądrą- ktoś powiedział o niej /wuj Edmund/, że jest żyjącą encyklopedią. Mama była uosobieniem rozsądku, nie rozumiała żartów, nie umiała się śmiać, była osobą metodyczną, lubiła by wszystko w domu było uregulowane jak w zegarku, podczas gdy ojciec lubił zmiany i niespodzianki. Jednak kochali się takimi jakimi byli, znosili się wzajemnie, nie narzucając swojego sposobu patrzenia jedno drugiemu.

Pan Bóg pobłogosławił ich wierne życie, powołując do służby kapłańskiej dwóch synów / Tadeusza i Aleksandra/ oraz mnie do Zgromadzenia Franciszkanek Misjonarek Maryi.

Dziękuję Bogu za takich rodziców i życzę wszystkim tej zgody, która jest błogosławieństwem Bożym i szczęściem dla ludzi.


Archiwum Sióstr Franciszkanek Misjonarek Maryi
Ul. Racławicka 14, Warszawa