Site icon Przyjaciele Alego

Wspomnienia. Ks. Wojciech Danielski. 23 stycznia 1966

Ks. Wojciech Danielski, KUL

„JA JUŻ TERAZ MOGĘ BYĆ SPOKOJNY…”

/Wspomnienie o śp. Ks. Proboszczu z Izabelina –
A l e k s a n d r z e  F e d o r o w i c z u/

Księdza Proboszcza poznałem 4 października 1953r.: Był to dzień poświęcenia krzyża za ołtarzem w kościele w Izabelinie przez Ks. Biskupa W. Majewskiego /w zastępstwie wywiezionego właśnie Jem. Księdza Prymasa/. Zaczynałem wtedy III rok Seminarium i wysłano mnie z kilkoma kolegami do asysty. Uderzył mnie wtedy spokój w zakrystii i przy ołtarzu nawet wtedy, gdy nie wszystko udawało się ściśle według rubryk. Wtedy pamiętam, że ktoś ze świeckich czytał chyba Ostatnią Ewangelię, a na Przeistoczenie weszła liczna gromadka ministrantów ze świecami. Uczestnicy wspólnie z Siostrami z Lasek śpiewali – bez dyrygowania i niepokojów – mszę gregoriańską XI. Wtedy to bardzo mnie budowało, choć nie nosiło etykiety „najpoprawniejszej liturgii”, jakiej wówczas szukałem. Odwiedziliśmy wtedy z nabożnym podziwem pełne prostoty mieszkanie księdza po lewej stronie ołtarza nad biblioteczką parafialną, a pod dzwonem, „przez ścianę z Panem Jezusem”: nas kilku nie miało wtedy gdzie siedzieć ani się obrócić, ale jednak trochę z nami Ks. Proboszcz chciał porozmawiać. Pamiętam wrażenie wyniesione z Izabelina: wrażenie prostoty, której nie umiałem wówczas odróżnić od prymitywu, a więc: nic szczególnego, tylko wielkie ubóstwo.

W dalszych latach seminaryjnych jakoś Izabelin nie leżał w zainteresowaniach kolegów i moich, mimo tamtejszego duszpasterstwa liturgicznego. A przecież z okazji praktyki wakacyjnej stykałem się z trzema bardzo interesującymi duszpasterzami, i nie bardzo wiedziałem, komu z nich przyznać więcej racji wobec pewnych różnic praktycznych w duszpasterstwie liturgicznym. Byli to: dwaj już nieżyjący – Kp. Ks. Prałat Aleksander Biernacki w Radości /+9VI 1963/ i Sp. Ks. prałat Stanisław Sprusiński, wówczas w Zalesiu górnym /+ 22 XII 1965 w Milanówku/; trzecim jest Ks. Dr. Zbigniew Kamiński, wówczas pasterzujący w Drwalewie. Nie wiedziałem wówczas, że najsłuszniejszą, „wypadkową” tamtych koncepcji na temat roli liturgii w duszpasterstwie – jest koncepcja izabelińska. I choć dziś widzę, że w Radości od 1953r., w Zalesiu Górnym od 1954r., a w Drwalewie od 1955r. „antycypowano” Sobór – to jednak ducha Konstytucji Soborowej o Liturgii i Kościele najpełniej można było przeczuć w Izabelinie. Niestety, dla mnie i dla kolegów w seminarium zbyt bardzo pojęcie liturgii kojarzyło się z ornatami gotyckimi, benedyktyńskimi obrazkami. Nowoczesnymi kościołami, śpiewem gregoriańskim i pięknymi asystami. Oczy otwierały się nam bardzo powoli przez odczytywanie listu. Jem. Ks. Kardynała z Wielkiej Soboty 1951r. do kleryków, przez rzadkie zetknięcie z Tyńcem: z O. Pawłem Sczanieckim poszukującym swego „optimum duszpasterskiego” udziału wiernych we Mszy św., z O Piotrem Roztworowskim /pamiętam jego konferencję o Psalmie 1/. Z Drugiej strony również sama zewnętrzna strona asyst i śpiewów katedralnych i kaplicznych dawała osobiście wiele przeżyć – jednak wiedzieliśmy, że nie taka będzie nasza liturgia „na parafii”. Rozmowy z Ks. Prefektem B. Jankowskim, obecnym O. Augustynem – otwierały mi oczy, na fakt, że oprócz prawa liturgicznego istnieje także nauka liturgii historycznej i duszpasterskiej, teologia liturgii, a nawet ascetyka liturgiczna.

Pozostaje dla mnie tajemnicą przyczyna, dla której w pół roku po Święceniach moich w rozmowie z kolegami o idealnym proboszczu – najpierwsze padło nazwisko Ks. Aleksandra Fedorowicza. Nawet próbowało nas kilku wprosić się do Niego na wikariuszy. Obiecał życzliwą gościnę zawsze u siebie, ale wikarego nie potrzebował, a Izabelina – jak powiedział – nawet dla nas by nie opuści. Była to zima 1959 roku.

W rok później po Bożym Narodzeniu odwiedziłem Ks. Proboszcza. Wtedy już odprawiał Mszę św. Twarzą do ludzi; starszy pan w komży odczytał po polsku kolekty, chyba lekcję, oraz Ostatnią Ewangelię. Koło południa był pogrzeb i Ks. Proboszcz przemawiał bardzo głęboko i prosto od balustrady: Księży, którzy właśnie go odwiedzili, zaprosił do ławek, byśmy brali udział we Mszy świętej ze wszystkimi. Zwróciłem uwagę, jak Ksiądz odwrócił się do ołtarza do ministranta małego, żeby coś przyniósł – nie pamiętam: kluczyk, dodatkową ampułkę, mszalik czy okulary. Było to w ogromnym spokoju i prostocie dla mnie, przyzwyczajonego do poprawnej i skupionej celebry – coś nawet szokującego: wyobrażałem sobie, że taką uwagę należy „syknąć” nie odchylając się od „podstawy liturgicznej” /choćby ten mały ministrant nie miał jej dosłyszeć ani zrozumieć…./.

Potem spotkałem Ks. Proboszcza w końcu października 1961r. na Mszy św. Kapłańskiej w Seminarium, gdy zaproponował – co się odtąd przyjęło – żeby dla związania się we wspólnotę Mszy świętej, składać podczas ofertorium jakąś kwotę ofiary na rzecz kaplicy seminaryjnej na tacę przed ołtarzem. Jemu bardzo chodziło o to, by księża też poczuli się wiernymi, uczestnikami ofiary. Jeszcze nie mogliśmy nawet marzyć o koncelebrze.

W grudniu znów doń wpadłem. W rozmowach Ks. Proboszcz zwracał uwagę na to, że celem naszej pracy jest miłość Boga i ludzi pomiędzy sobą. Do tego – do budowania Kościoła – musimy wszystko robić, by wierni pamiętali o Sakramentach, rozumieli je i jak najskuteczniej z nich korzystali. Nie należy mówić „kazań” ani „nauk”: mówić po prostu o Bogu i Jego sprawach tym ludziom, których uważam za moją społeczność i mam też przecież coś do powiedzenia. Klimat rodziny, wspólnoty parafialnej tworzy się tylko przez taki klimat w kościele podczas liturgii: Ks. Proboszcz bronił swego „zagadywania do ludzi” w nawie kościoła, o kogoś chorego, o czyjąś pracę – gdy kogoś po dłuższym czasie zobaczył – bo to miało tworzyć atmosferę domu, ich domu. Rozumiem teraz, że to najgłębszy wyraz personalizmu: człowiek, brat Chrystusa, nie może czuć się zgubiony w tłumie. Dopiero, zdaniem Ks. Proboszcza, po tak sprawowanej w „rodzinny” sposób liturgii, należy ludziom powiedzieć, że to nie może na ołtarzu się kończyć – że rodzinna miłość chrześcijan, parafian trwa dalej, w zwykłym życiu.

Na pytanie, co robić z udziałem wiernych w Mszy św. W ogromnym kościele w Warszawie – radził Ks. Proboszcz zacząć od Przeistoczenia, tj. mówić często, że to wtedy jest Ofiara P. Jezusa, następnie wprowadzać milczenie po Przeistoczeniu, żeby uczestnicy mieli kiedy się z Ofiarą P. Jezusa połączyć. Z odpowiedzi radził uczyć najpierw tylko tego :amen” na zakończenie Kanonu „per ipsum”; innych odpowiedzi uczyć stopniowo – tak, by nie były „zorganizowane” ale świadome i dlatego żywe, spontaniczne, jakoś dla uczestników oczywiste. Wreszcie i w samym odprawieniu kapłan powinien liczyć się z ludźmi, z którymi Mszę św. Sprawuje: przewodniczącemu zebrania nie mogą przeszkadzać zebrani. Więc nawet i poczekać na dokończenie śpiewu, ale odwrócić się od nich plecami dopóki nie dadzą odpowiedzi /”Et cum spiriu tuo”, „Amen”/; tak mówić by słyszeli, i tak czynić /np. pocałunki ołtarza, krzyże/ – by widzieli. Ale to będzie tylko wyrazem, na ile Msza św. nie jest oderwana od całego życia kapłana: on sam z niej musi żyć i mieć miłość do ludzi.

24 kwietnia 1962r. na kursie duszpasterskim w Seminarium referat Ks. Proboszcza odczytywał Ks. Br. Bozowski, bo Ks. Proboszcz był chory. Choroba postępowała, i nie raz mocno dawała znać o sobie nawet nam, choć on o niej nie mówił.

Według tego referatu – odtwarzam z notatek, choć pewno tekst się musiał zachować – liturgia nie jest metodą duszpasterską, ale jednak wychowuje człowieka – tak, jak życie w rodzinie, bo życie chrześcijanina całe jest z istoty rzeczy sakramentalne.

Największym wrogiem życia liturgicznego jest brak ducha chrześcijańskiego, brak jedności i miłości chrześcijańskiej: Ostatniej Wieczerzy.

Jeśli wołamy o „zrozumiałość”, o język narodowy w liturgii – to przedtem podkreślajmy ludziom różnice między istotnymi sprawami wiary – a tym, co w liturgii może być zmienne. Chodzi o to bowiem – i to jest kapitalne stwierdzenie Ks. Proboszcza, zupełnie prawda przez wielu duszpasterzy niedoceniana – że w Polsce mamy głęboko liturgiczną postawę wiernych w kościele /na ogół/, byle tylko ich uwagę, świadomość – dobrze skierować, a nie gubić się w „technicznych” szczegółach, nieraz chcąc ślepo naśladować Zachód, co może tę postawę właśnie zniszczyć. „Liturgizacja” parafii musi być wykorzystaniem i kierowaniem tego, co już jest w pobożności ludu.

Ze swych doświadczeń podał, co uważa za najbardziej celowe dla ożywienia uczestnictwa we Mszy św.

  1. Komentarz, jeśli kieruje na ołtarz, nie przeszkadza w skupieniu – i mówi mało, bo ma napisane.
  2. Mszalik, jeżeli potrafi bardziej zjednoczyć parafię w jednej myśli.
  3. Recytacje: można recytować równie bezmyślne po polsku, jak i po łacinie – dlatego lepiej mniej recytować, a zrozumiale; nie wprowadzać zbyt wiele elementów nowych na raz, żeby przyjmować je świadomie i ze spokojem.
  4. Offertorium – składanie darów: dzieci składają ziarenka pszenicy lub karteczki z postanowieniami; w dniu odnawiania Ślubów – składa się dary symbolizujące pracę; w Tygodniu Miłosierdzia – dary dla ubogich; we Wniebowzięcie – Ofiarowanie przypomina dożynki. Ks. Proboszcz radził składać też komunikaty, np. na rekolekcjach. Wspominał też o próbach sprowadzenia zbiórki na tacę do czasu Ofiarowania, by przed Prefacją zakończyć: kilku wiernych chętnie pomaga, a po zbiórce stawiają tace przy ołtarzu lub na balustradzie, by sekreta odnosiła się także i do tych darów /ktoś z tych mężczyzn czytał równolegle tekst polski/.
  5. Ołtarz twarzą do wiernych – ma wielkie znaczenie dla kształtowania społecznej świadomości wiernych. Ostrożność wprowadzania tej nowości wynika ze sprzeciwów, ale pochodzą one raczej od osób pragnących „sam na sam” z Bogiem, niż od ludu, który dobrze się czuje w gromadzie zjednoczonej z duszpasterzem.
  6. Święte milczenie po Przeistoczeniu – nie ma być odpoczynkiem, ale wymaga przygotowania: ma być bowiem milczeniem ludu zjednoczonego w jednej myśli przypieczętowanej przez „amen”.
  7. Komunia św. w czasie Mszy św. nawet ze specjalnie konsekrowanych komunikatów – sprawia w świadomości wiernych już nie tylko „sam na sam” z Bogiem, ale jedność miłości chrześcijańskiej.
  8. Ostatni – śpiew gregoriański łaciński: – można go nauczyć wiernych, ale nie jest on punktem wyjścia, zresztą w niektórych tylko społecznościach jest on punktem dojścia do akcji „uliturgicznienia:

Gdy na rok katechetyczny 1962/63 zaplanowane zostały ogniska katechetyczne w Kurii na temat udziału dzieci i młodzieży we Mszy św. – Ks. Proboszcz nie mógł w nich zawsze brać udziału, bo już wtedy wiele chorował. Zawsze jego głosu w dyskusji słuchano z głębokim szacunkiem i chyba mogę powiedzieć, że bywał to głos najcenniejszy – i praktyka – duszpasterza, i kogoś, kto mszą świętą żyje.

Zwłaszcza cenne były jego uwagi 16 XI 1962. Gdyśmy w zespole przygotowywali ognisko o udziale w Ofierze. Właściwie przywoływał nam tylko na pamięć i komentował wtedy Załącznik 14 do statutów Synodu II Warszawskiego – który, jak wszyscy poznawaliśmy, był jego udziałem.

  1. Pierwsze, że my podczas Mszy św. – mówimy o Mszy św., śpiewamy na Mszy św. – dlaczego nie śpiewamy po prostu Mszy świętej? Stąd śpiewy stałe: Kyrie, Gloria, Credo, Sanctus, Agnus Dei – należy śpiewać po polsku nie tylko we Mszy św. śpiewanej /indult 1961, – ale i na czytanej. Co do tzw. Śpiewów towarzyszących akcji:Introitu, Offertorium, Communio – nie mamy takich specjalnych pieśni, psalmów na Wejście, Składanie darów i Ucztę Komunijną, ale mamy przecież pieśni okresowe i świąteczne. Tu są 3 miejsca na polskie pieśni.
  2. Drugie, że wychowanie do ofiary – to nie tylko do ofiary „wielkiego kalibru”, ale do ofiary codzienności i do tego, by ona była źródłem radości, i że nie polega tylko na „rezygnowaniu”.
  3. Postawy zewnętrzne dzieci – tu odesłał do instrukcji podanej w Porządku Nabożeństw Archid. Warsz.,s.36 – powinny zawsze być motywowane, nigdy komenderowane /„wstańcie”/; radził nawet nie dzwonienia na ofiarowanie i na „Per ipsum”, ponieważ ono przeszkadza. Zwrócił uwagę, że dzieci powinny być świadome, że postawa stojąca jest najlepszą postawą – nie dlatego stoją, że nie ma gdzie siedzieć, ale, że ksiądz przy ołtarzu cały czas stoi, bo ofiarowuje.
  4. Jego zdaniem, całą Modlitwę Eucharystyczną / Kanon/ można odczytać z gestów kapłana i dlatego radził kojarzyć dzieciom np. z całowaniem ołtarza i krzyżem na sobie – myśl o błogosławieństwie spływającym na wszystkich uczestników Ofiary i Komunii św. – po Przeistoczeniu radził nawet nieco zatrzymywać je na klęczkach, by nie wstawały bezmyślnie, ale w spokoju przeżyły moment współ-ofiary: „my ofiarowujemy P. Jezusa i swoje ofiary”.
  5. Składanie darów radzi wyrażać słownie /zwł. Przez przedszkolaków/. Dary Tygodnia Miłosierdzia i zbiórki na Seminarium związać ze Mszą św., przecież nazywają się „darem Ołtarza”. Co do hostii składanych przy I Komunii św. –raczej radził to długo przygotowywać i łączyć z kartkami wyrażającymi dary dzieci „z siebie”, „od siebie”. Dorośli idący do Komunii św., jeśli gdzieś przygotowują komunikaty – powinni to czynić przed Mszą św., żeby jakoś wyrazić, że od początku Msze św. Ich Komunia św. jest zamierzona.
  6. Tacy, jego zdaniem, nie powinien zbierać kościelny, ale właśnie ktoś z uczestników, oczywiście w komży. Koniecznie należy tłumaczyć, nawet dzieciom, na co są przeznaczone te pieniądze z tacy. Zarówno taca, jak i „dar Ołtarza” w naturze – nie powinny wytworzyć podziału na dających i nie dających: każdy, kto jest na Mszy św. – to oczywiste – składa ofiarę z tego, co ma: bo to nie „miłosierdzie”, ale dzielenie się jednych z drugimi. W każdej Mszy św. mamy obowiązek umożliwić wiernym złożenie ofiary, nawet po prostu stawiając na balustradzie tacę na pieniądze – i tacę na ziarenka od dzieci.
  7. W czasie „Ofiarowania” nie powinno się nie recytować z kapłanem, ale śpiewać pieśń, a dzieciom należy dać ruszyć się z miejsca, właśnie podejść do ołtarza: z ziarenkami, z kartkami, z pieniędzmi.
  8. Jeśli dziecku mówi się o intencji ofiary, dlaczego ma ofiarować – coraz bardziej będzie wiedziało, że może ofiarować nie tylko to, co ma, ale i to, co mają ci, których kocha: pracę ojca i matki; do tego daje mu prawo miłość. W ten sposób doprowadzimy do uświadomienia, jak to wierni ofiarowują Bogu Ojcu – samego Pana Jezusa.

Być może to nie wtedy, może kiedyś indziej w dyskusji Ks. Proboszcz powiedział znowu coś takiego, co – jak każde Jego zdanie – było jakby oczywiste, ale w dyskusjach wobec kwestii „technicznych” zostawało na dalszym planie, a przecież to było sensem całej liturgii. Wszyscy wtedy uczyliśmy się od Niego wiedząc, jak daleko nas wyprzedził w głębokim pojmowaniu Mszy św. – i że osiągnięcia jego duszpasterstwa parafialnego wyrosły nie z „techniki i organizacji”, ale z przemyślenia i przeżycia z parafianami tych Tajemnic. Mam Taką notatkę, włożoną w Jego usta:

„Ofiarą jest chrześcijaństwo całe, ale przede wszystkim wychować należy do udziału w Ofierze Pana Jezusa. Akcent cały położyć na Przeistoczeniu, na Modlitwie Eucharystycznej: to wtedy jest Ofiarowanie Pana Jezusa. Jeśli to wierni uchwycą, dopiero wtedy składanie darów będzie dla nich miało sens; ono bowiem ma być wyrazem ofiary wewnętrznej. Należy wychowywać do tego, by nawet skupiona postawa zewnętrzna podczas Wielkiej Modlitwy Eucharystycznej była wyrazem ofiary. Zbieranie darów powinno być zamknięte w ramach czasowych „Ofiarowania”.

Chyba wtedy też powiedział: „Nie chcę Mszy „liturgicznej”; u mnie musi być Msza św. „parafialna”. Wiedzieliśmy, że chodzi o jak najgłębsze tego słowa znaczenie.

Potem znalazłem się znów u Niego, by się odnowić po pracy Świąt Bożego Narodzenia 1962r. To chyba wtedy wreszcie szczególnie zaobserwowałem Ks. Proboszcza przy ołtarzu, jak patrzał z prawdziwą życzliwością na ludzi i rozkładał ręce mówiąc „Dominus vobiscum”. Zresztą odprawiał Mszę św., bardzo trzymając się rubryk, nie przesadzał wcale w gestach ani w intonacji głosu: robił to tylko bardzo szczerze i prawdziwie, i poważnie. Dzieci śpiewały kolędy, odpowiadały Mu, składały ziarenka, podeszły do Komunii św. /kilkoro/. Modliliśmy się wszyscy za kogoś ostatnio bardzo chorego w Truskawiu, choć to wcale nie była intencja tej Mszy świętej.

Kiedyśmy spytali potem na plebanii Ks. Proboszcza o Ostatnią Ewangelię – powiedział, że będzie Mu jej żal po zniesieniu, gdyż u Niego przez codzienne czytanie /starszy pan w komży/ nawet dzieci są osłuchane i znają na pamięć, co Ks. Proboszczowi i Bronkowi bardzo ułatwia tak bardzo istotną o Bóstwie Chrystusa Pana, a parafianom – argumentację biblijną wobec bardzo w Izabelinie ruchliwych – „badaczy Pisma św.” Podzielił się nawet z nami pomysłem, że po zniesieniu Ostatniej Ewangelii chciałby nieraz z parafianami ją wspólnie recytować po Mszy św., podobnie zresztą najpiękniejsze teksty Nowego Testamentu, np. hymn św. Pawła o miłości.

W ubogim kościele izabelińskim coraz więcej czegoś przybyło. Powoli otynkowana górna część pozwoliła zatrzymać choć trochę ciepła, pracowała kaplica katechetyczna urządzona obok głównych drzwi, strop otrzymał piękne malowanie, przybył św. Józef i figurki szopki, późno – chyba w 1964r. – mozaika wokół frontowego okna. Wszystko proste, której melodię fachowcy krytykują, która z Izabelina się rozchodziła i tak łatwo przyjmowała w Warszawie: „Przygotuję Ci serce, o Chryste”.

Ks. Proboszcz był dostępny o każdej porze. Akurat w czasie mego pobytu, w porze obiadowej przyszedł doń parafianin, który niedawno opuścił więzienie i leczenie odwykowe dla alkoholików. Ks. Proboszcz po prostu zaproponował, tak samo jak nie raz mnie: zostanie pan z nam na obiedzie – i rozmową tak kierował, by ten człowiek mógł nam coś powiedzieć o sobie i swej rodzinie; widział jak najwięcej od swego rozmówcy dowiedzieć, a nawet jakby: nauczyć.

Byłem znów u Niego po zakończeniu roku katechizacji, gdy w dzień św. Piotra i Pawła zaprosił z Mszą św. prymicyjną i błogosławieństwem – młodszego kolegę Bronka – Ks. Stanisława T. Był wieczór, pięknie, udział wiernych pełen życzliwości dla prymicjanta, ale Ks. Proboszcz chyba wtedy leżał, bo nie mógł powiedzieć kazania. Zresztą Ks. Proboszczowi zależało, by problem Kapłaństwa i powołań był parafianom bliski. Często gościł u siebie znajomych księży. Na wakacje zaprosił kleryka – organistę, Andrzeja B. Na „pół-wikarego” wziął diakon czekającego po studiach na Święcenia z powodu młodego wieku – i wystarał się o to, że Ks. Biskup Dąbrowolski wyświęcił go na kapłana właśnie w Izabelinie, wśród jego dzieciaków z katechizacji i tych parafian, których stale z Ks. Proboszczem odwiedzał w domach. I oczywiście Ks. Bronek P. został jako wikary, i nawet on, a nie rodzony Brat, udzielał Sakramentu Chorych Namaszczenia w ostatnich dniach Ks. Proboszcza, i do dziś wraz z nowym Proboszczem, kontynuują „linię Ks. Aleksandra”.

Wpadłem do Izabelina znów po Bożym Narodzeniu, 2 stycznia 1964r. – rozmawialiśmy o Soborze i odnowie duszpasterstwa liturgicznego. Przejęty był zwłaszcza tym, że Sobór każe nam, byśmy wiernym ukazywali Ewangelię w życiu Kościoła.

Znów zetknąłem się z Nim po Wielkanocy, gdyśmy raz z Bronkiem odwiedzili pewnego księdza. Podróż bardzo go zmęczyła, musiał rozmawiając trochę leżeć, ale był bardzo przejęty wszystkim, cośmy mówili. Zwłaszcza zapamiętałem jego zdanie, że zbytnia dobroć i pobłażliwość duszpasterza może zaszkodzić ludziom; nie przyciągnie do Boga, ale utrzyma lekceważenie i obojętność wobec spraw religii. W kościele na Mszy św. wieczornej siedział wśród ludzi w ławce, śpiewał i wstawał ze wszystkimi. Jak zawsze, gdyśmy się spotykali, pierwszym proponował wspólne odmówienie choć niektórych godzin Brewiarza, i bynajmniej nie wieczorem… Gdy już ogłoszono „Decretum generalne” – nauczył mnie zasady, by koniecznie Laudes odmawiać rano – nawet, jeśli jeszcze się nie odmówiło Jutrzni: dla Niego było to oczywiste, skoro poranną modlitwą kapłana mają być Laudes.

Mogłem Mu wtedy służyć do Mszy św. przy ołtarzu św. Teresy. Odprawiał tak prosto i spokojnie, choć masę wysiłku kosztować Go musiało odwracanie się do ołtarza, a jeszcze bardziej przyklęknięcia, gdy cały ciężar ciała musiał przenieść właśnie na tę dokuczającą lewą nogę. A jednak patrzenie na Jego odprawienie było dla mnie modlitwą – tak bardzo było ono prawdziwe.

2 maja leżał chory, podobnie 24 października – gdy odwiedziłem Go, by złożyć sprawozdanie z narad tzw. Sekcji Liturgicznej przy Wydz. Nauki Katolickiej, do której powstania właściwie On bardzo się przyczynił. Słuchał i prostował także moje pomysły duszpasterzowania w małej naszej kaplicy. Leżał w swym mieszkanku „na wieży: i choć Siostra nikogo Doś nie wpuszczała, mimo wielkiego bólu – lekarstwa nie pomagały – chciał ze mną porozmawiać. Nie mógł już brać udziału w tworzeniu się zaczątka Komisji Liturgicznej, w naradach z Ks. Biskupem, jej obecnym Przewodniczącym – ale widziałem, jak bardzo jest z nami i chce wszystko o naszych pracach i rozmowach wiedzieć. Wyrażał obawy na temat akcji tylko zewnętrznych i nie pogłębionych, jak tzw. „musztra liturgiczna” czy gadulstwo niedouczonych komentatorów. Coraz większy kładł nacisk na miłość społeczną objawiającą się i tworzącą we Mszy św. Dzięki Niemu przyjęliśmy zasadę powolnych, ale bardzo dobrze uzasadnionych przesunięć na wszystkich Mszach św. nie tylko dla dzieci – kolejność tych stopni również wzięliśmy od Niego, a realizm jego ustrzegł nas od posunięciami niepotrzebnie szkodliwymi dla pobożności ludowej; z trudem utorowało sobie drogę pojęcie „pieśń miłości społecznej” jako najwłaściwsze dla towarzyszenia Offeretorium i zbieraniu tacy.

Radość mi sprawił Ks. Proboszcz, gdy zaprosił mnie, wolnego już od obowiązków duszpasterskich i pracującego znów na KUL – na Wszystkich Świętych. Był bardzo słaby, ale jak wiele razy „uciekał” lekarzom nawet z Instytutu Onkologii na Wawelskiej na większe święta do parafii, tak i teraz wstał i wziął udział w sumie. Pamiętam, jak po obiedzie poszliśmy na cmentarz. Ks. Proboszcz przystawał i modlił się przy poszczególnych mogiłach a do przybyłych z Warszawy rodzin zagadywał, wykazując bardzo dokładną znajomość każdej, choć z niektórymi stykał się pewno tylko z okazji pogrzebu.

Odprawiając śpiewaną sumę, korzystał wtedy ze specjalnego przywileju izabelińskiego kościoła: Jem. Ks. Kardynał zezwolił już chyba rok wcześniej na czytanie lub śpiewanie Lekcji i Ewangelii po polsku z pomijaniem tekstu łacińskiego. Wiedział, którym duszpasterzom może taki „eksperyment” powierzyć.

Potem znów znalazł się na Wawelskiej, gdzie też był duszpasterzem.

Wiem, ile niektórym ludziom wał swoim listem do „Apostolstwa chorych” na temat przyjmowania choroby raka – i jak przywracał nadzieję kilku dobrymi słowami. Po Bożym Narodzeniu odwiedzaliśmy Go z Bratem Jego, Ks. Prałatem Tadeuszem Fedorowiczem, na Wawelskiej. Był bardzo cierpiący, ale pogodny. Żałuję, że wtedy ja Jemu dużo opowiadać – Komisja Liturgiczna już się tworzyła, na temat duszpasterstwa lubelskiego też miałem dużo wiadomości – a nie słuchałem, a przynajmniej nie zapamiętałem nic. Polecałem tylko jego modlitwie nasze sprawy – i moje studia. W ogóle tak bardzo poczuwam się do winy, że tak mało pamiętam z jego słów, i że się nie postarałem nigdy do Niego pójść do Spowiedzi. Dziś rozumiem, ile przez tych kilkanaście spotkać przeniknęło we mnie i w moje duszpasterstwo – i na wikariacie, i na kapelanii – tego, co najważniejsze: jego pojęcia Mszy św. jako centrum parafii.

Ostatni raz czuło się, że to już blisko koniec, ale przecież tyle razy było już tak źle; – ostatni raz odwiedziłem Go podczas 40 – godzinnego nabożeństw, 28 czerwca 1965r., dwa tygodnie przed śmiercią. Poprosili mnie Ks. Andrzej i Bronek, żebym to ja odprawił Mszę św. – sumę – w intencji Księdza Proboszcza. Patrząc uczestnikom w oczy widziało się, że Go kochają i wiedzą, jak On dla nich cierpi.

Potem rozmawialiśmy na plebanii. Byliśmy czworo: Ks. Andrzej, Bronek, pani doc. i ja. Siostra Klara prosiła, by rozmawiać ciszej, bo Ks. Proboszcz leżący w sąsiednim pokoju bardzo źle się czuje. Nawet Bronek miał zaraz jechać powiadomić lekarza o pogorszeniu; istniało przypuszczenie, że znów trzeba będzie wziąć Go do szpitala.

Nie pamiętam, o czym mówiliśmy, chyba oczywiście o Soborze i liturgii. Było południe. Nagle w drzwiach ukazał się w szlafroku, oparty na lasce Ks. Proboszcz, uśmiechając się z wysiłkiem i żartując, że „mimo tak późnej pory jest niezbyt elegancko ubrany”. Jakoś weszliśmy znowu na sprawy Mszy św. i jej odnowy, nawet perspektyw dalszych zmian, i chyba nawet narzekaliśmy, że tak niewiele dotychczas wprowadzono do niej języka polskiego. Ks. Proboszcz wrócił do swojego: że Msza św. jest najważniejsza dla Kościoła. To, co już kiedyś mówił: Eucharystia tworzy Kościół, to znaczy parafia, sobie siebie uświadamia w liturgii. Kościół, to znaczy parafia uświadamia sobie siebie jako rodzinę. Pani Docent wtedy – jeśli dobrze pamiętam /w ogóle uczestników tej rozmowy błagam o sprostowanie;/ – przytaknęła twierdząc, że przecież to samo Ciało Chrystusowe przyjmowane przez ludzi jednoczy. Ks. Proboszcz wtedy bardzo ostro się sprzeciwił: że nie dlatego, że nawet odwrotnie: żeby była wewnętrzna miłość, musi być najpierw wyrażona zewnętrznie jedność. Jedność przez „agape”, przez dzielenie się darem na tacę, przez wzajemne myślenie o swych potrzebach, i o potrzebach wspólnych w Modlitwie Wiernych. Poparłem Go gorąco, bo niedawno ta sprawa do mnie przemówiła / w lutym słyszałem homilię Ks. Prof. Schenka o „barierze”, o poprzecznym ramieniu krzyża, które staje w poprzek naszej drogi do Boga: o bliźnich, o których na początku odpowiedzi na Liturgię Słowa musimy pomyśleć i dostrzec ich wokół siebie, bo dopiero z nimi razem przyjmie nas, w Chrystusie – Ojciec nasz/. I nie udało się Pani Doc. przekonać Ks. Proboszcza – upierał się, że tamto ważniejsze; zaczął mówić na ten temat coś dużo i szybko, jakby właściwie po to wstał, żeby nam to wszystko powiedzieć. I zaraz – obiadu chyba z nami nie jadł – przeprosił nas i wyszedł do siebie. Gdyby wnet zaszedłem Go pożegnać, był bardzo zmęczony. Chyba to ostatnie, co mi powiedział:

„Wiesz, ja już teraz mogę być spokojny. Skoro już nie tylko w Konstytucji o Liturgii, gdzie przejaskrawienie mogłoby być zrozumiałe, ale nawet Konstytucji o Kościele powiedziano, że dla Kościoła, w jego życiu najważniejsza jest Msza święta – to ja już mogę być spokojny. Mnie właśnie o to najbardziej chodziło, żeby tak to zostało zrozumiane i powiedziane”.

Brzmiało to trochę jak Symonowe „Nunc dimittis”….

W dwa tygodnie potem, daleko w górach odnalazł mnie telegram o Jego śmierci. Była sobota, południe, najbliższy autobus o 18-tej. Pogrzeb w niedzielę wieczorem. Kolega, który wyruszył stamtąd na tę wiadomość – bo poprzedniego lata był „praktykantem wakacyjnym” w Izabelinie z ramienia Sekcji Pastoralnej KUL – w sobotę rano, również nie zdążył na pogrzeb z powodu ulewy w Warszawie.

W miesiąc po śmierci Jego byłem znów w Izabelinie: ośrodkiem parafii jest nadal Pan Jezus w kościele, ale jest i drugie nawiedzane przez parafian miejsce: grób Księdza Proboszcza. Bo w Izabelinie wcale Księdza Proboszcza Fedorowicza nie „zabrakło”. On na pewno nadal wśród nich jest i na nich od Ołtarza patrzy, i „wyprzedziwszy nas ze znakiem wiary”, modli się, byśmy dostąpili teraz przez Mszę świętą „jakiegoś udziału w Jego towarzystwie ze Świętymi
/Nobis quoque/.

Lublin, 23-24 stycznie 1966r.

PS. Proszę o korygowanie faktów i treści rozmów – pamięć jest zawodna i grozi wkładaniem w usta Kogoś bardzo Drogiego – swoich myśli.

PAN Z WAMI

Ks. Wojciech Danielski

Opublikowano w “Chrześcijanie” tom VI.

Kliknij tutaj aby pobrać tekst w formacie WORD